Wychowałem się w patologii, więc siłą rzeczy stałem się przypadkiem patologicznym. W tamtych latach nikt nie pytał – dlaczego? Dlaczego uciekasz z domu, wagarujesz, źle się uczysz – zły chłopak, krnąbrne dziecko i tyle. Uciekłem w świat książek, prawdziwy świat był nie do przyjęcia. Czytałem dniami i nocami.
Alkohol poznałem już w podstawówce, to była miłość od pierwszego wejrzenia, po wypiciu jabola z milczącego tchórza zmieniałem się w dowcipnego wesołka. Wreszcie miałem kontakt. W szkole zawodowej dostawałem stypendium, miałem własne pieniądze, więc alkoholu było coraz więcej, zaczęła ze mnie wyłazić agresja.
Nienawiść tłumiona na dnie wyłaziła wszystkimi porami. Na ojca rzucałem się z pięściami, było mi wstyd, kiedy trzeźwiałem, więc znowu się upijałem. Szybko rosło nowe JA-Alkoholik.
Wódka stała się moim bogiem, dla prawdziwego Boga zabrakło tu miejsca. Owszem, przypomniałem sobie o Nim, kiedy spotykała mnie kolejna klęska – pretensje. Często skacowany łaziłem ulicami, przystawałem pod oknami, słyszałem gwar, śmiech – dlaczego ja tak nie mam? W końcu mi odpowiedział konkretnie – po Bożemu.
Sen. Jest ciepła, letnia noc, mam sen bardzo realny. Do mojego mieszkania wchodzą ludzie, chcą mnie zabić, znam ich, zbliżają się. „Ludzie!” – budzi mnie własny krzyk.
Jest Sylwester 2000/2001, siedzę sam, dawno jestem po rozwodzie, z córkami nie mam kontaktu. Sonia – dziewczyna, z którą żyłem, wyniosła się do innego gacha. Dwójka dzieci odebrana. Czworo dzieci straciłem – fajny bilans, nie ma co. Ale od czego jest wódka, mój wierny towarzysz? Ona wyprostuje myśli. Więc siedzę, piję świństwo z meliny. Pukanie do drzwi, otwieram, stoi Sonia: „Chcę się z Tobą napić” – pokazuje butelkę. „Właź” – siadamy, pijemy, obgadujemy, kogo się da. Nagle łomot i wrzask: „Otwieraj te drzwi, bo je wywalę!” Jestem już nieźle wstawiony, więc otwieram bez obaw, nowy gach Soni z kolegą wpadają do środka, ścieram się z kolegą, gach beznamiętnie nas obserwuje. W końcu zmęczeni odstępujemy. Sonia uciekła, koleś wpada na pomysł: „Przytrzym go, a ja płamię mu wszystkie palce” – zero reakcji. Za to ja puszczam mu wiąchę, znowu atak i znowu odstępujemy od siebie. Tamten widzi, że nie wygra, więc ma kolejny pomysł: „Daj mi coś ostrego, poderżnę mu gardło”. Mimowolnie, bezwiednie kieruję wzrok na mały laserowy nożyk do jarzyn. Momentu cięcia nie pamiętam, świadomość wraca, kiedy schylam się nad umywalką, krew lej się na ten nieszczęsny nóż. Jestem sam, owijam szyję grubym ręcznikiem, nie mam siły przekręcić klucza, kładę się pod drzwiami, ogarnia mnie niesamowity spokój, jestem szczęśliwy, odchodzę. Przytomnieję na moment, widzę pielęgniarkę, lekarz rozcina mi sweter, z boku stoi Sonia z sąsiadką. Uśmiecham się, znowu nurkuję w ciszę.
Budzę się w szpitalnym łóżku. Cisza odeszła, witaj z powrotem – brrr. Wpadają śledczy, odmawiam zeznań, wychodzą. Wchodzi lekarz, cały w skowronkach: „Wie pan, to ja uratowałem panu życie, chociaż zepsuł mi pan Sylwestra” – śmieje się. Ja nie. Przy kolejnej wizycie pyta z wahaniem: „Był pan tak blisko śmierci, pamięta pan coś?” „Nic” – odparłem, zdenerwował się: „To ja ryzykuję, przetoczyłem panu 3 litry krwi bez próby krzyżowej, zepsuł mi pan sylwestra, a teraz…” – macha ręką i wychodzi. Żal mi go, głupio się czuję, ale za co mam mu dziękować – że mnie ściągnął do tego szamba?
Po wyjściu ze szpitala dalszy ciąg lania. W wyniku przecięcia tętnicy zrobił się zator w kciuku prawej ręki, boli coraz bardziej. Idę do lekarza, no i kto mnie leczy? Mój obrażony doktorek – przepisuje mi środki, które nie pomagają. Dwa tygodnie szalonego bólu, nie spałem po kilka nocy, chciałem ten palec uciąć. Znowu wlokę się do lekarza – mam szczęście, doktorek na urlopie, zastępuje go inny lekarz. Przegląda kartotekę i stwierdza: „Już wiem, skąd ten ból. Kolega zapomniał przepisać antybiotyk”. „Zapomniał” – akurat, zemścił się i tyle.
Wydobrzałem, wracam na budowę, do kumpli i alkoholowych ciągów. Rozmawiamy o wypadku, jeden z kolegów mówi krótko: „Jaki Sylwester, taki cały rok”. „Nie gadaj głupstw – żachnąłem się – to mi wystarczy do końca życia.” Bardzo się myliłem. Mieszkam na bandyckiej dzielnicy, gach i koleś siedzą, atmosfera wokół mnie zgęstniała, stałem się ostrożniejszy, staram się nie wychodzić wieczorami, wymieniłem drzwi na mocniejsze. Utrzymuję kontakt tylko z dwójką znajomych. Jest czerwiec, upalna noc, okna pootwierane, nie mogę zasnąć. Coś wisi w powietrzu, czuję to. Mieszkam na 3 piętrze, ale doskonale słyszę na ulicy ciche kroki i ściszony głos: „Czy on ma telefon?” Już wiem, że idą do mnie. Telefon mam, ale w lombardzie – jak zwykle. Zrywam się z łóżka, jeszcze się ubieram, kiedy słyszę pukanie. Najpierw normalne, potem coraz głośniejsze. W końcu szturm na drzwi. Długo nie wytrzymują. Otwieram okno – cholera, że nie posłuchałem rady kolegi: „Na twoim miejscu skombinowałbym sobie porządny sznur, żeby mieć jak uciec w razie czego.” Drzwi zaczynają puszczać, wychodzę przez okno – pode mną jest ozdobny występ, od biedy można na nim postawić nogę. Dobra, stoję, prawą ręką trzymam się parapetu, lewą sięgam występu. Huk – drzwi się poddały, chwila nieuwagi i lecę w dół na wznak. Na szczęście pode mną stoją chlewiki, na dachu dechy i papa, to amortyzuje upadek. Walnąłem plecami i leżę, nie potrafię się ruszyć. Patrzę prosto w moje okno. Widzę, jak wychyla się łysy łeb i patrzy na mnie. Po chwili słyszę, jak schodzą na dół. „No to już po mnie, nie umiem ruszyć ręką, a co dopiero stąd uciec.” Ale nie – wyszli na ulicę, rozmawiają, śmieją się. Załatwili problem, odchodzą. Jakoś zlazłem z tego dachu, powlokłem się do dwójki znajomych, pozwolili mi zostać, ale po dwóch dniach jeden z chłopaków, widząc, co się ze mną dzieje, dzwoni po pogotowie, znowu ląduję w szpitalu. Na początek prześwietlenie – złamane żebra, lewa ręka i śródstopie. Znowu spotykam się z bólem. Najgorsze były „przerzutki” – cztery wielkie kobiety przywoziły łóżko na kółkach, chwytały za rogi prześcieradła i (łuuup!) przerzucały mnie do prześwietlenia. Wydobrzałem, znowu powrót do pracy i chlania.
Zmieniam miejsce zamieszkania (czwarty raz). Nadal nic do mnie nie dociera. Mija miesiąc, może dwa w pracy zdarzają mi się momenty dziwnego osłabienia. „Za dużo chlejesz, przystopuj” – tłumaczę sobie. Pewnego dnia szef wysyła nas na badania wysokościowe. Dziwię się, pracujemy już długi czas na rusztowaniach, nagle go olśniło – dobra. Po prześwietleniu płuc pani radiolog z asystentką odwołują mnie na bok: „Chorował pan na gruźlicę? – pyta przyciszonym głosem. „Nie” – odpowiadam. „No, niech się pan przyzna, ma pan zmiany na płucach, na pewno była gruźlica”. Jestem zdziwiony – może i była, ja nic o tym nie wiem.
W pracy ocieplamy 4-piętrowy budynek. Ja z Młodym pracujemy na ostatnim piętrze. Młody to nowy pracownik, niedawno urodziło mu się dziecko, jest bardzo tym przejęty, ale tak jak ja lubi wypić, więc co jakiś czas schodzimy do budy na jednego i wracamy. W pewnej chwili lokatorka woła nas do balkonu: „Chodźcie chłopaki, napijecie się czegoś zimnego.” Przechodzimy z rusztowania na balkon. Pani stawia na stoliku butelkę wódki, napoje – no, to fajrant, siadamy, rozmawiamy. Młody po jakimś czasie schodzi na rusztowanie, jest nowy, boi się podpaść, idzie na pierwsze piętro, coś tam robi. Ja zostałem, piję dalej, pani mi sekunduje. Jestem już mocno wcięty, wystarczy, chcę zejść na rusztowanie, pani tłumaczy, że w tym stanie to niebezpieczne. Uparłem się, przechodzę. Nie pamiętam momentu upadku, z relacji kolegów wiem, że walnąłem o ziemię i nieprzytomny zacząłem rzygać białą pianą. Młody, widząc, co się dzieje, szybko chce zejść na dół, ale przy drabince jest ciasno, wszyscy schodzą do mnie, więc przełazi od zewnątrz po poręczach rusztowania. Nie waha się, wypity alkohol zrobił swoje. Spada na dół, wali głową o wystającą część rusztowania, traci przytomność, leżymy. Przyjeżdża pogotowie, pojawia się szef. Biedaczek myśli, że dostałem ataku padaczki, wpycha mi w usta jakiś patyk. Lekarz go odtrąca, wywożą nas. Młodego do szpitala do OIOM, mnie po prześwietleniu do kliniki chorób płuc. Tam robią mi tracheotomię, zakładają dren i odsysają wydzielinę z płuc. Lekarz wprowadza mnie w temat: „Panie, nie wiem, jakim cudem przeżył pan ten upadek, ma pan połamane żebra (dwa podwójnie), kręgosłup piersiowy i śródstopie, ale wiem, że ten wypadek uratował panu życie.” Wytrzeszczam na niego oczy. „Tak, poprzednim razem połamane żebro przebił panu płuco. Żebro się zrosło, ale rana w płucach zaczęła ropieć, jeszcze góra miesiąc, dostałby pan zapalenia płuc i po cichu odszedł.” Zamyśliłem się – to nie jest pech, to nie jest przypadek, stoi za tym sam Bóg. Mówi się: „Złego diabli nie biorą” – guzik prawda, „Odwieczny wróg” dawno by mnie sprzątnął, a jednak żyję. Owszem, dostaję niezłe lanie, ale też szansę.
Znowu boli, znowu „przerzutki”. Pewnego dnia przed kolejnym prześwietleniem u drzwi Sali staje pani radiolog z grupką osób i wielgachnym aparatem do prześwietleń, obyło się bez transportu. Dzięki ci Panie i pani radiolog.
Codziennie pielęgniarka czyści mi płuca, co jakiś czas przychodzi lekarz, wyciąga dren i ogląda ranę, widzę po jego minie, że nie jest dobrze, choć próbuje mnie pocieszać: „Może będzie dobrze”.
Codziennie odwiedza mnie Renia, kobieta, którą poznałem miesiąc wcześniej. Nie umiem mówić, więc prowadzimy dialog słowno-kartkowy. Bardzo mnie to wkurza. Pewnego dnia „olśniło mnie”, biorę do ręki kartkę i piszę: „Renia kup tłuszcz z gęsi, zrób wywar i przynieś mi”. Przyniosła, cały litrowy słoik. „Rozmawiamy”, popijam wywar, w końcu jedzie do domu. Jest niedziela, sala jest pusta, wszyscy siedzą na odwiedzinach, a mnie łapie atak kaszlu. Złamane żebra i rwący kaszel – składanka nie do przebicia. Trzymam się oburącz za żebra i „strzelam” przez dren flegma pół Sali. Fuj. W końcu atak ustaje, zlany potem zasypiam. Po tej kuracji szybko wracam do zdrowia.
Po wyjściu z kliniki idę odwiedzić Młodego, nadal jest na OIOM-ie, nie wpuszczają mnie. Kilka dni później dowiaduję się, że zmarł. Wstrząs, krótko go znałem, ale polubiłem go. Boże, dlaczego, był młody, osierocił dziecko, a ja…?” Szkoda gadać, ale odpowiedź już znalazłem: „Długo mam cię tak bić? Zacznij wreszcie żyć jak człowiek. Wyprostuj się.”
Do pracy już nie wracam, mieszkam u Reni, jeszcze piję, mija rok, zgłaszam się na terapię. Dotyka mnie wielkie „Coś”, nie piję, euforia. PO jakimś czasie poznaję grupę religijną, wprowadzają mnie w świat Biblii, zbliżam się do Boga. Jest dobrze. Po kilku latach jednak jestem zmęczony ich prawdą i tylko prawdą, zaczynam czytać inną literaturę chrześcijańską, niż ichniejsza, odchodzę od zboru, to nie było łatwe. W międzyczasie wyprowadziłem się od Renaty, mieszkam sam.
Z początku wszystko układa się dobrze, zaczynam łapać drobne remonty mieszkań, potem większe. Dobrze jest, mam kasę, sporo wolnego czasu, czytam książki z gatunku „New Age” „Potęga podświadomości”, ćwiczę medytację. Zaczynają się dziać wokół mnie dziwne rzeczy. Ma rację Kościół, który mówi: „Nie dotykaj, to ciemna strona, bardzo ciemna.”
Zaczynam pić, tracę mieszkanie, wracam do Renaty, przestaję pracować, odchodzę. Piję, przez kilka lat żyję na śmietniku, pustostany, klatki schodowe, morze denaturatu. O Bogu zapomniałem zupełnie, On o mnie nie. Doprowadza mnie do miejsca, w którym jestem obecnie. Przeszedłem trzy terapie, na mityngach AA nasłuchałem się przejmujących historii. Nic to nie dało, prędzej, czy później wracałem do picia. Teraz jest inaczej, jestem w bezpiecznym miejscu, uczę się JEZUSA, uczę się, jak żyć. Powoli staję do pionu. Nie jest łatwo, mam masę wad i ogrom poczucia winy. Skrzywdziłem wiele osób, osób, które mi zaufały. Nie wiem, jak to naprawić, ale spoko, On wie, z Jezusem wszystko się ułoży, wierzę w to. To tyle. Zacytuję jeszcze zdanie, które ciśnie mi się do głowy: „Za wszystko, co było, dziękuję, na wszystko, co będzie – TAK”. Z Panem Bogiem – Hej.
Marek